Zacznę od sprawy najważniejszej. Nie ma patyka, nie ma wynika. Jest patyk, jest wynik. Motywacja to absolutnie NAJWAŻNIEJSZA sprawa w realizacji celu. Poczułem to wyraźnie na 5 kółek do mety. Wtedy miałem w głowie kilka pytań: „dla kogo to robię?”, „dlaczego to robię?”, „co mogę zrobić, żeby to dowieść?” no i oczywiście moje nieśmiertelne: „piątką MKON’a”. Potem padłem, odpocząłem, poszedłem się roztruchtać, oczywiście się zgubiłem (w Piasecznie!), wróciłem jak Wałęsa – przez płot i… zamykam sezon stadionowy… Choć kusi, kusi, żeby może jeszcze coś 😉
Ale od początku. Przygotowanie do tego startu zacząłem wcześnie. 2 tygodnie temu. Po spektakularnym zgonie na Biegu Konstytucji 3.05, kiedy to zorientowałem się, że pierwsze 3km udało mi się przebieg po circa 3’02-05/km. Oczywiście było „z górki i z wiatrem”. Co jednak i tak pozytywnie działa na psychę. Zerknąłem na swój wynik, zerknąłem na tabelę rekordów Polski Masters i pomyślałem: „a może”? Od razu, tego samego dnia zadzwoniłem do Piotrka Rostkowskiego z pytaniem o potencjalne imprezy na stadionie, których jest jak na lekarstwo. Memoriał Rosłona był zarówno blisko terminowo jak i blisko per se. Umówiliśmy się, że nie trenujemy specjalnie pod te stadionowe 5000m, a przyznaję (kajając się), że na jeden wyjazd szkoleniowy kolców po prostu zapomniałem z domu, więc inaczej niż to co w planie, robiłem ten jeden (z dwóch) treningów w kolcach, normalnie. W butach.
Od 8 maja miałem dość trudny logistycznie okres. Bieg SGH (10km, II OPEN, ze słabym czasem) 14.05 wziąłem właściwie z marszu pomiędzy jednym a drugim tygodniem szkoleń (bez zawijania do Kieźlin). W ciągu tego tygodnia, przejechałem między szkoleniami prawie 2000km, czyli mój standardowy kilometraż sprzed pandemii. Całość okraszona stołowaniem się w hotelach, posiłkami szkoleniowymi i kolacjami na zimno. Pisałem na FB, że dumny jestem, że pierwsze 2 tygodnie skończyłem z tą samą wagą, co początek tego jeżdżenia. Dzisiaj, po pełnych 3 tygodniach tego ciągu, na wadze jest 0,5kg mniej. Tak jak SGH mi nie poszedł za dobrze, tak wczorajszy bieg poszedł wyśmienicie. Nie dlatego, że miałem dzień konia. Najlepszy feedback jaki dostałem od trenera po biegu brzmiał: ze wszystkich trzech kluczowych warunków do biegania stadionowego: „biec z kimś, nie wietrznie, brak dublowania, dzisiaj nie było żadnego, a i tak dałeś radę”. I tak to trochę było. Jednak (to kolejny feedback) kiedy zostałem zapytany przez moją Panią Dietetyk Zosię, o to czy jestem zadowolony ze startu, moja odpowiedź mogła brzmieć tylko w jeden sposób: mój start był taki jak Twoje protokoły przedstartowe – perfecto. Bo od tego chciałbym zacząć.
Tuż po biegu SGH dostałem zadanie ważenia się przed każdym treningiem i raportowania ilości płynów. Czyli, do rzeczy które ze sobą zabieram na wyjazdy, poza koszulami, rzeczami do chodzenia, rękawami do masażu limfatycznego, matą do jogi, sprzętem do biegania i odżywkami, dokładam wagę łazienkową. Ważyłem się sumiennie i po 4 dniach dostałem protokół nawadniania. Taki na jeden dzień. Cel: zobaczyć jak to zniosę. Był to czwartek w tygodniu zawodów. Wskazanie dotyczyło wypicia prawie 4l płynów (tego dnia były 2 treningi), z rekomendowanym flow picia przed 2 treningiem: 500ml na 4h, 300 na 2,5 i 0,3-0,5 na 30’ przed. Wychodząc, czułem się jak ludzik michelin. Ale przetrenowaliśmy. Kolejny protokół jaki dostałem, to na dzień startu, bo nie umiem odżywiać się jeśli start mam późnym popołudniem. Rozpiska na śniadanie, lunch, posiłek przedstartowy i przekąskę, zorganizowała mi dzień i inaczej niż przed 10.000m w Olkuszu miałem poczucie, że to ja kontroluję głód, a nie on rządzi mną.
Myślę, że podjąłem w ciągu tego weekendu same dobre decyzje. Począwszy od nie wracania (po raz kolejny) do Kieźlin z tygodnia szkoleniowego, poprzez spędzenie nocy piątek/sobota w Wwie, a nie we Wro (taki był pierwotny plan). Kluczowe były jednak decyzje na samym stadionie 😉
Teraz więc specialite de la maison, czyli o samym biegu. Oczywiście nie byłbym sobą, jakbym nie dał ciała w dwóch obszarach. Godziny startu i tempa biegu. Tylko dzięki komentarzowi na FB sprawdziłem, że są dwie serie Masters i dzięki kontaktowi z organizatorami okazało się, że startuję nie o 20.20, a o 17.50. Drugie „rozczarowanie”, to tempo biegu. Okazało się bowiem, że źle spojrzałem w tabele i rekord Polski M50, nie wynosi 16:09, a 15:44. Żeby dać Państwu poczucie, jaki to dla mnie był mindfuck, powiem tylko, że szybko sprawdziłem kto to zrobił i jak wygląda przeszłość tego Zawodnika. Specjalnie piszę przez wielkie Z, bo Pan Murawski, będąc w M40 pobiegł 14:19. Tak żebym miał skalę wyzwania (jak napisał Tomek Kowalski). Moje mięśnie pamiętały wykon z 3.05, gdzie skończyłem w 15:52. Mówiłem, że mindfuck? Wyliczyłem (za pomocą kolegi Nowakowskiego), że trzeba pobiec po circa 3:08, co oznacza 75”/400m. I tutaj pierwsza pomoc od losu („PATYKA” nie liczę). Zegar ustawiony był na 200m, w miejscu startu. Nie wiem czy zawsze tak jest, bo uświadomiłem sobie, że była to moja PIERWSZA, ukończona piątka na stadionie. Pierwszy to mój ostatni start stadionowy w ogóle. Za juniora, Trener Ludwichowski, nie wiedząc co zrobić z moją nieistniejącą formą, postanowił mnie wydłużyć. Wystartowałem w Białymstoku na lidze. Wytrzymałem 3km, zszedłem, rzuciłem kolce w pizdu i powiedziałem starczy tej „kariery”. Pokaże Państwu, co taki zegar robi dla głowy. Otóż, nie trzeba czekać aż całego okrążenia, na „klik” - kolejny milesone. Na dwusetce sprawdzałem jak mi idzie, na 400 widziałem licznik kółek. Automotywacyjne odhaczanie kolejnych etapów. Nieodroczone do całego koła.
Z tym zegarem to też była fajna rzecz, bo jak ma się biec po 75”, to łatwo zobaczyć czy trzyma się tempo czy nie. Przed startem wymieniłem dwa słowa z jednym z zawodników i okazuje się, że on też chce biec po 3’08. Biegniemy razem dwa kółka, ale na 3 zamiast końcówki 45”, jest 47”. Więc wychodzę na prowadzenie. W ogóle nie patrzę na zegarek. Zarówno Tomek jak i Jacek nadają tempo mojemu biegowi krzycząc. Tutaj mała dygresja dla potomnych, obecnych i przyszłych trenerów. Jak jest crisis management (u mnie było na 5 kółek do końca), to nie działają teksty wspierające typu: dajesz, trzymasz, ostatnie 3 kółka. Wtedy działają teksty dyrektywne. Taki zawodnik, który ledwo zipie, motywacji ma w cnuj. To, czego nie ma to siły. Więc dyrektywność w tym wypadku polega na udzielaniu konkretnych wskazówek, na których jak na brzytwie tonący, można się zawiesić. Takie wskazówki wczoraj dostawałem od Pana stojącego na końcu łuku pierwszych 100m. Trzymaj rytm MKON, wysoko kolana, nie zapadaj się w biodrach, wysoko dupa, wydłuż krok. Brzmiało to bardzo fachowo i przyznaję, że wbiegając na każde kolejne koło, pamiętałem to, co było krzyczane i to żeby nie było mi wstyd przez tym człowiekiem, było jednym z motywatorów do… stosowania tych wskazówek 😉
A co do piątki MKON’a, to zadziałała ona wczoraj tak, jak działa zwykle. 5 okrążeń do końca, to nie 2 km. To pierwsze z pięciu, które jest najłatwiejsze, potem drugie, które zaraz po pierwszym ciągle jest „łatwe”. Tutaj już tempo lekko spadło i zadziałała magia. Dlaczego? Bo po 3 okrążeniu z tych 5, byłem już po połowie tego odcinka, z górki, jak to mówią. Na przedostatnim psychicznie przygotowałem się do ostatniego koła, na którym nawet jakoś tam zafiniszowałem.
A potem musiałem sobie już tylko poleżeć 😉
Leżysz na czworaka? ;-) Gratulacje, piękna sprawa! A nie było szansy na zająca?