Mirek Dzienisik, człowiek który biegał grubo poniżej 30 minut na 10 km, miał zwyczaj nadeptywania na ten konkretny kamień, za każdym razem jak biegł określoną trasą. Wiem, bo biegałem z nim kilka razy wybiegania po Lesie Miejskim w Olsztynie.
Znam zawodnika, który traktował to jako pomyślny omen, jeśli drużyna, której kibicował (i oglądał występ w dzień poprzedzający zawody) wygrała. Jak przegrała to wiadomo. Kibel. Jutro nie pójdzie.
Mój przykład? Proszę bardzo. Robiąc podbiegi w parku w Belgradzie (oczywiście przed szkoleniem), nagle gdzieś na 8 rzuca mi się w oczy czerwony ołówek leżący w trawie. Oczywiście wracam po niego na koniec, biegnę z nim do hotelu i myślę sobie. Dobrze mi się biegało te podbiegi, to pewnie ten ołówek. Od dzisiaj zabieram go ze sobą w każdą podróż. Następne były Hawaje 2017… (if you know what I mean). Nie muszę chyba dodawać, że mam go nawet dzisiaj, na szkoleniu prowadzonym w Lizbonie.
Każdy sportowiec prawdopodobnie ma sposoby, rutyny, które pozwalają mu/jej przynajmniej na chwilę mieć poczucie kontroli nad tym co się dzieje. Rutyny/symbole, zwane są często kotwicami. Pewnie psychologia społeczna ma swoją definicję, ale kotwica w sporcie, to taka opoka. Skała, czy też kręgosłup, do którego zawsze możemy się odwołać wtedy, kiedy mamy poczucie bardzo dużej niepewności. I wmawiać sobie że jest coś, co wesprze nasz start, trening czy cały okres przygotowań. Niektórzy nazywają to szczęściem, sprzyjającą koniunkturą, tym dniem który akurat dzisiaj chciałbym żeby się przydarzył. Zresztą WSZYSTKO SIĘ PRZYDA w momencie próby 😉
W tym felietonie chciałbym odłożyć na chwileczkę ten bardzo racjonalny element, polegający na tym, że jeśli nie jesteś wytrenowany, to nie masz co liczyć na to, że szczęście będzie powodowało że zrealizujesz cel. Nie wyobrażam sobie, że ktoś chcący złamać 15 minut na 5 km, zrobi to tylko i wyłącznie dlatego że będzie stosował pewne rutyny, czy będzie miał dzień konia, jeżeli w procesie przygotowawczym, ani razu nie przebiegł kilometra poniżej 3 minut. A a jego życiówka na 3 km wynosi 12 minut.
Wracając jednak do rutyn/symboli. Warto zwrócić Państwa uwagę, że bardzo często te rzeczy mają specyficzną funkcję. Nie tyle mogę spowodować wzrost naszego zaangażowania czy też wiary w siebie, ale raczej wpływają na brak jego pogorszenia. Żeby to zilustrować, metafora ze szkolenia z motywacji: jak rozmawiamy z liderami o ich wpływie na motywację pracowników to wielokrotnie podkreślam, że skuteczność w motywowaniu pracowników przez lidera wynosi 50%. To znaczy albo tego pracownika zmotywuje albo nie. Jednakże skuteczność lidera w demotywowaniu pracowników wynosi 100%. W związku z tym warto czasami zadbać o to, żeby czegoś nie robić. Podobnie tutaj. Masz ze sobą ulubiony gadżet przed zawodami. No jest. Nie masz: o cholera nie pójdzie. Tak to działa.
I tutaj pojawia się pytanie, w którym momencie środek staje się celem. Bo rutyna ma wyłącznie wspierać a nie zastępować formę, czy wiarę, że się uda. Startowa wasza ulubiona koszulka startowa zostaje w torbie w domu? Pasek startowy, w którym triathlonowaliście przez ostatnich 5 lat rozciąga się jak guma od majtek i już nie utrzymuje spodenek? Pani sąsiadka, która zwykle życzyła Wam powodzenia pojechała na wakacje? No więc proszę się nie przejmować. Nie powinniśmy zapominać o tym że to w jaki sposób jesteśmy wytrenowani stanowi 99% sukcesu i jest za ten sukces odpowiedzialny. Moje dwa przykłady z tego zwariowania? Proszę bardzo:
1. Dzień przed startem życówkowym w Roth (pierwszy raz złamałem tam 9h w Iromanie) latałem po całym mieście szukając piekarni, żeby kupić tradycyjnego przed moimi startami pączka. Podobnie na Hawajach. Czy myślicie, ze w Niemczech i na Kona robią trakie polskie pączki. No nie robią. Zjadłem erzatz a i tak dobrze poszło 😉Mimo, że kładłem się spać wtedy z myślą : „brak zjedzenia pączka to przedstartowa klątwa”.
2. Drugi przykład to jednocześnie powód napisania tego felietonu. Wpadłem na jego pomysł w trakcie wymagającego dla mnie treningu 4x3km w tempie progowym. Treningu, podczas którego, na rozgrzewce ugryzł mnie w ramię komar. I jak dojrzałem tego (ciągle przylepionego) komara po pierwszym odcinku, to pomyślałem, że jeśli będzie się on utrzymywał przez kolejne, to będą one mi szły tak znośnie jak ten pierwszy. I jak łatwo się domyślacie co 500m poza patrzeniem na zegarek zerkałem tez na ramię. Czy jeśli komar by mi odpadł skończyłoby się bieganie? No nie, ale jak twierdzi Rafał Żak afiliacja, czyli potrzeba przynależności (w tym wypadku towarzystwa) zawsze dobrze wpływa na motywację. 😊
Symbole i rutyny są bardzo istotnym elementem układanki, którą mógłbym nazwać automotywacyjne budowaniem pewności siebie. W momencie, czy tuż przed wyzwaniem. Towarzyszą mi one przez całe sportowe życie. Zakładanie dwóch różnych skarpetek na start (to z czasów juniorskich), wspomniany wyżej pączek, a nawet skrywanie przed światem jednej, którą stosuję, ale raczej się z nią nie podzielę. I nie ważne, że stosowanie rutyn nie ma nic wspólnego z wykonem (tak jak to sobie wmawiamy). Ileż to już miałem startów, które mimo odklikiwania wszystkich rutyn, nie wyszły. O niektórych zapomniałem (np. sms do kumpla o treści: 4Pola), niektórych nie da rady zrealizować (znajdźcie mi prawdziwego pączka na Hawajach). A niektóre (tak jak komar) powstają w trakcie i są „jednorazówkami”. Nie do powtórzenia. Ale jakoś nie mogę z tej symboliki (rutyn) zrezygnować..
Na koniec trochę o doświadczeniach treningu maratońskiego. Wpadłem w wir kilometrów. Widzę wyraźną zależność ilości km, spadkiem wagi i pojawiającymi się na horyzoncie potencjalnymi kontuzjami. A tu paluch zaczyna pobolewać, a tu mięsień pośladkowy. 68 na wadze i od razu coś się dzieje. A nie chcę ważyć więcej. Dlatego postanowiłem zmodyfikować swoje założenia i mimo, że licznik nowych Rebelv4 pokazuje dopiero 690km to zakupiłem nowiutki model. I na najdłuższe treningu zakładam jednak większą/świeższą amortyzację. Podobnie z karbonowymi FuelCell.. Te, których używam już od marca mają przebiegnięte więcej 300km. Ciągle odbijają, ale najtrudniejsze treningi (np. 2x 10km w sub 35’) trenuję już w nowych sztukach. Akurat zrobię w nich tyle, żeby uznać je za przygotowane do startu maratońskiego pod koniec września.
Dobra polityka z butami, ja zakładam karbony na zawody treningowe