Od 3 dni biegam codziennie, mogę więc uznać, że rozdział pt. kontuzja CHYBA jest zamknięty. Papierkiem lakmusowym jest oczywiście ból, a właściwie jego brak w trakcie trwania całego treningu. Mimo, że warun mamy na Warmii OKROPNY. Najdłuższa w historii mojej przygody sportowej kontuzja, która jeśli nie czytaliście poprzedniego felietonu, powstała wyłącznie z pecha i głupoty.
Te 4-5 przeszłe tygodnie, uważam za dobrą inwestycję w perspektywie tych kilku/nastu (miejmy nadzieję) następnych lat. Dla głowy, i dla ułożenia się w tej głowie rzeczy ważnych. Z pewnością sposób w jaki sobą zarządziłem w tym czasie mocno się do tego przyczynił. Kilka MKON-owych patentów, które zrobiły mi dobrze i zadziałały, nie pozwalając mi pogrążyć się w dewastującym pesymizmie pierwszych dni. Tym bardziej, że jednym z ważniejszych zdań jakie usłyszałem swego czasu od terapeuty było: „a co, jeśli nie będziesz mógł biegać”… Wtedy nie miałem na to odpowiedzi. Dzisiaj mam.
1. Wszystko ma alternatywę.
Jestem osobą uwielbiająca rywalizację, ściganie się. Im trudniej tym lepiej. Gdzieś tam pod spodem jest pewnie pytanie „od czego uciekam”, ewentualnie „do czego tak biegnę”. Jednak na razie nie mam odwagi pogrzebać w tym kodzie, bo alternatywa w postaci „nie ruszam się” nie istnieje. Mogę, tak jak w tym przypadku, nie móc się ruszać tak jak bym chciał, ale coś zawsze się znajdzie. W tej kontuzji był to rower i ćwiczenia wzmacniające.
Rower był zapychaczem. Nie siadałem na niego z jakimś specjalnym entuzjazmem. Nie odnajdywałem funu w oglądaniu filmów, czy też jazdy na zewnątrz. Po prostu siadałem, żeby „się poruszać”. Główną alternatywą były jednak ćwiczenia wzmacniające rozwaloną kostkę. A, że dostałem zestaw na nogę uszkodzoną, to z własnej woli wzmacniałem też tę zdrową. Jako, że taki set zajmował mi 40-45’, to dziennie, włącznie z godziną na trenażerze, wychodził kawal roboty treningowej. I nagle czas trwania tych ćwiczeń, poprawność ich wykonania, oraz co najważniejsze: walka z leniem, aby ich nie robić, stawały się tak samo funkcjonalne, jak wykonanie treningu. Oczywiście mniej atrakcyjne, ale przecież dupogodziny, czy długie wybieganie, też nie zawsze cieszą michę.
2. Znajdź cel długofalowy.
Październikowa kontuzja, chcąc nie chcąc, zamknęło de facto rok startowy. Scenariusz, że po kontuzji wracam i staram się coś nabiegać na przełomie roku, odpadał z założenia. Mieszkam w miejscu, gdzie z uwagi na warunki atmosferyczne, trenowanie na przełomie listopada i grudnia, oznacza bieganie w kopnym śniegu, lub na bieżni w siłowni. W lampeczką na głowie, lub jeżdżąc po 100km od Olsztyna na południe, żeby zrobić bieg ciągły na czystym asfalcie. Nieeee, nie chce mi się. Dlaczego? Bo nigdzie mi się nie spieszy. To jedno z moich największych odkryć tego okresu. Nie dam rady zrobić RP czy życiówki w tym roku? To będę o nią walczył w roku następnym. Zdjąłem blokadę, że co rok, tym mniej jest to możliwe. To, co pomogło mi wyeliminować myślenie: nie popracuję teraz, to nie zbuduję formy na 2024, to właśnie perspektywa celu długofalowego. W końcu w 2017 wygrywałem tytuł Miszcza Świata, niejako po drodze do celu 2022. Podobnie teraz. Cele 2023 nie tylko nie przesuwam na akurat 2024. Jak wyjdą to wyjdą (co nie oznacza, że odpuszczam i będzie lajcik). Ale praca 2023 i 2024 ma mieć odbicie w realizacji celu jaki sam z sobą zakontraktowałem: Rekordu Świata M55 na 5km. 15:29. Czyli mojej tegorocznej życiówki. Realistyczny? Dla głowy jak najbardziej. Przecież mam to „na liczniku”. Ambitny? Jak najbardziej. Poza tym walka z fizyczną regresją ma tez dodatkowy benefit. Będę starszy, ale będę robił wszystko, żeby ten proces starzenia się spowolnić. W końcu nic tak nie mobilizuje do życia jak komentarz jaki na swój temat usłyszałem w tym roku, w okolicach schroniska pod Łabskim Szczytem w górę: „nieźle zrobiony dziadek” 😉
3. Wyluzuj głowę (ale na chwilę).
Kontuzja uruchomiła mi w głowie dwa procesy. Negatywny: żrę, staję się grubasem, nie będę biegał, będę już grubasem do końca życia. Pozytywny: żrę, bo to również roztrenowanie, ale przecież żarcie tego całego syfu, tak naprawdę nie sprawia mi przyjemności long term. I wygrał ten drugi. Po 3 tygodniach i 3 kg naprawdę nieskrępowanego obżerania się wszystkim i o każdej porze dnia i nocy wróciłem do żywieniowych nawyków. Do jadłospisów i rutyn żywieniowych. Do ważenia się po każdym treningu i uzupełniania wody. Te 3 tygodnie, ale przede wszystkim powrót po nich, pozwoliło mi złapać trochę luzu w tym zapiętym planie życiowo-trenigowym. Pożarłem, zobaczyłem, że nie ma tam nic tak super atrakcyjnego, albo inaczej, że atrakcyjniejsze jest dla mnie „ściganie się” o każdy gram wagi startowej. Biorąc pod uwagę, że prawdziwe trenowanie zacznę pewnie w połowie grudnia, ten okres i tak jest okresem przejściowym. Owszem dalej ważę porcje, ale jak w ciągu dnia wpadnie jakaś krówka, czy lód typu bolero, to nie robię z tego zagadnienia.
4. Wracaj progresywnie
Przełamałem 2 kryzysy ambicjonalne. Nie pobiegłem w Biegu Niepodległości w Dobrym Mieście i nie szukałem bólu na próbnych treningach na siłę wydłużając czas ich trwania. 11.11 był dniem, w którym wykonywałem już swobodnie i bez bólu bieganie w okolicach 40’. I strasznie mnie kusiło, żeby otejpowac nogę i wystartować. Tylko ciągle sobie tłumaczyłem: „po co”? I w decyzji o odpuszczeniu pomógł mi m.in cel długofalowy, o którym piszę powyżej. Zaczynałem od 1km po płaskim asfalcie. Potem zwiększałem to co 5’ truchtu. Potem włączałem inne nawierzchnie do biegania. Biegałem raczej na wahadle, żeby (jeśli pojawi się ból) od razu zawracać. Każde przesunięcie poczucia „czuję nogę” dopiero po xxx czasu, budowało mój motywację do tego, ze idziemy w dobrym kierunku. To trochę tak jak z ćwiczeniami jakie dostawałem od Daniela. Jak już za dobrze mi wychodziły, to dostawałem rekomendację, żeby przestać je robić (bo za lekkie) i zaczynałem nowy set. I tfu, tfu na razie nic nie boli, a kostka (mówię to na podstawie ćwiczeń) wydaje się znacznie stabilniejsza. Cieszę się też, że ambicjonalnie nie wydłużałem jakoś zasadniczo roweru. Najdłuższy jaki zrobiłem to 1h50’. Łatwo jest zatracić się w tej alternatywie i np. złapać się na tym, ze zabraknie czasu, lub motywacji na ćwiczenia.
Podsumowując, sam sobie zgotowałem ten los, ale i sam sobie pomogłem z niego wybrnąć. Pewnie jak wrócę kiedyś na terapię, to będzie o czym rozmawiać, ale na razie temat ten uważam za zamknięty. Jak pokazuje ta przygoda, inwestycja jaka poczyniłem przed nią, na razie się spłaca.
Świetny wpis, Twoje posty świetnie ustawiają głowę i inspirują. Dzięki!
Kibicuję i pozdrawiam. Mam bardzo podobne podejście do wielu opisanych spraw no i też przekroczyłem 50. Co prawda nie biegam, aż tak szybko, ale też ważę codziennie to co jem i kręci mnie wersja „dobrze zrobionego dziadka”😜. Dużo zdrowia życzę. Trzymam kciku!🙂