Teoretycznie powinna być to standardowa relacja z zawodów typu: od zera do bohatera. Bo ani nie spodziewałem się takiego wyniku, ani jakoś specjalnie na niego nie liczyłem. Jestem #JanuszemWszystkiego, to na podstawie międzyczasów, nie potrafiłem obliczyć na ile biegnę (więc zaskoczenie tym bardziej). Zamiast jednak zajmować Państwa głowę odtwarzaniem kolejnych km, chciałbym zainspirować* swoją
a) niekompetencją
b) brakiem zadziora.
Zacznę od tego drugiego. Po biegu spotkałem się z Moniką Jackiewicz, która powiedziała mi: „no pierwszy raz z tobą wygrałam”. Nie powiem, przygotowuję się psychicznie do tego rodzaju tekstów, choć zamieniam „pierwszy raz”, na „znowu”. Nie dlatego, że wspomniana Monika jest lepszą biegaczką ode mnie (bo jest i to o kilka długości). Ale dlatego, że to naturalna kolej rzeczy. Ale wspomniany powyżej „brak zadziora” nie ma z Jej poziomem nic wspólnego. Skleił mi się z Moniką, bo to właśnie jej plecy zaczęły się ode mnie oddalać, od wbiegnięcia na ostatnie 1,5km na Malcie.
I strasznie jestem na siebie wkurwiony, że nie zmusiłem się, żeby tych pleców się chociaż trochę przytrzymać. Myślę, że zaważyły (bo to była świadoma decyzja) dwa aspekty. Poziom oczekiwań z jakim startowałem, oraz strach przed ukończeniem w formie zombie. Widać, doświadczenia Biegu Ursynowa, ciągle siedzą mi w głowie. Muszę nad tym jakoś popracować. Jeśli chodzi natomiast o niski poziom oczekiwań, to nie spodziewałem się po tym starcie zbyt wiele. Na 3 dni przed, jak oglądałem swoje wyniki krwi, to nawet zastanawiałem się, czy nie odpuścić w ogóle. Hemoglobina na dolnej granicy, erytrocyty podobnie. Wiadomo, skąd taka niemoc w ostatnich tygodniach w Monte Gordo. Chyba zbyt mocno postawiłem na gubienie wagi i się w tym zatraciłem. Profesor Pupka przepisał żelazo, ale postanowiłem rozpocząć suplementację dopiero po starcie. Stąd też zalecenie Kowalskiego, żeby pobiec po 3:15/km, potraktowałem jako plan na pierwszy…. km. W tym roku w tym tempie biegałem minutówki. I nie przyszło mi do głowy, ze mogę wytrzymać dłużej. Mając więc niskie oczekiwania, oraz wiedzę, że na ostatnich 2km, że średnia pokazuje 3:13/km z dotychczasowych 8, starałem się tylko utrzymać tempo. Tempo, które naturalnie spadało. Brak tego zadziora najbardziej widać było nie po „plecach Moniki”, ale po tym, że wyprzedzający mnie zarówno Łukasz Więckowski jak i Bartek Olszewski, zamiast uruchomić moje „niemaniemoge”, spowodowali, że po zerknięciu na zegarek obliczyłem, ze wystarczy pobiec ostatnie 400m po 3:20/km i będzie sub 33.00. A było to mega mnie satysfakcjonujące, bo zakontraktowałem z sobą przed startem, ze zadowolony będę jeśli złamię 33:30. Sub 33 było moim marzeniem. Wkurw jest, bo do życiówki zabrakło SEKUNDY 😊
Niekompetencja to zarówno brak umiejętności biegania w grupie (właściwej grupie) jak i nieumiejętność rozkładania tempa (o dodawaniu tej 1’ 20 sekund z ostatnich 400m, do dotychczasowego czasu nie wspominam, bo to wstyd). Wprawdzie pozytywnie się zaskoczyłem, jak zobaczyłem 16’ na znaczniku 5km, ale jednocześnie był to dla mnie sygnał, ze bomba is on the way. Zdecydowanie za szybko pobiegłem pierwsze 5km, chociaż starałem się realizować swój plan. All out na 5km, potem mogę umierać. Za mocno jednak przegrzałem zwoje, bo za cholerę nie potrafiłem pododawać kolejnych km i zaplanować sobie rozkład tempa na km 6,7 i do końca. Może powinienem spróbować zacząć biegać bez zegarka, biegnąc na plecach/z kimś, kto będzie miał podobny poziom jak ja. Moja niekompetencja w tym biegu to również nieumiejętność kontrolowania pierwszego km. Wprawdzie startowe 3:11 nie jest zasadniczo różne niż zakładane 3:15/km, ale jednak ilość kwasu jakie powstaje na początkowych km, „odbija się czkawką” na kilometrach końcowych. Liczę na to, że po maratonie postartujemy więcej na krótszych dystansach i jakoś wkręcę się w kontrolowanie prędkości. W końcu jestem początkującym biegaczem (tak sobie siebie przedstawiam) 😊
Podsumowując. Ze startu jestem BARDZO zadowolony, ale zadowolenie to jest wynikiem raczej niskich oczekiwań i kontrastującego z tym wykonania. Jestem głęboko rozczarowany swoim brakiem #niemaniemoge na ostatnich km i zadowoleniem się z tego co mam. Nie tak wyobrażam sobie „ambitnego” MKON’a. Odnośnie właśnie tego poziomu „zadowolenia się”, przypomina mi się moja wygrana na Hawajach. Tam, ostatnie 2km to bieg na 2 miejscu i satysfakcja z miejsca, bez specjalnego zmuszania się do prześcignięcia Holendra, który wygrywał. Wygrałem dlatego, że on osłabł, a nie dlatego, że ja zacząłem biec szybciej. Ściganie się z zegarkiem, na czas, nie na miejsce, to jednak zupełnie inny poziom walki ze sobą i swoim „leniem”. Najważniejszym jednak dla mnie wynikiem poznańskiego ścigania jest wiara. Po słabych treningach w MG, i poznania potencjalnych powodów tej słabszej formy, zyskałem wiarę, że jak potrenujemy solidnie do 10km i jak poprawię wyniki krwi, to sub 32’/10km jest w zasięgu. Wtedy będę kontent 😉

For the record. Byłem zaproszonym gościem na Rekordowej Dziesiątce, za co bardzo mocno dziękuję. Cieszy mnie i dumny jestem, że są organizatorzy biegów w PL, którzy traktują dziadkowe bieganie jako warte ambasadorowania.
__________________________________
* zainspirować, żebyście tych błędów nie popełniali.
Gratulacje, i będzie lepiej. Ja podobnie na Bemowie, jest satysfakcja ale i niedosyt. Zadowolenia nie ma, bo też puściłem kilka fajnych pleców zamiast próbować trzymać